Maciej Kaźmierczak
Miasto Obiecane: Faza Rem to debiut prozatorski „wychowanej przez Łódź, przygarniętej przez
Warszawę” Agnieszki Sudomir. W zamyśle miał to być kryminał, tak też zabarwioną
fabułę dostajemy, jednak jest to tylko pewnego rodzaju substytut, który dzieli
się na prostą i niezaskakującą fabułę oraz wtórne przemyślanie na temat Łodzi.
Warto czytać?
– Szlag by to!
Słowa postawnego mężczyzny odbiły się echem po pustej ulicy.
Śliskie, jeszcze oblepione nocną mgłą łódzkie chodniki nie sprzyjały
pośpiechowi. Komisarz Igor Blattner potknął się i ledwie łapiąc równowagę,
przejechał ramieniem po brudnej fasadzie kamienicy. Na rękawie skórzanej, mocno
wysłużonej kurtki widniało solidne otarcie. Wyglądam jak fleja –
pomyślał. Totalna
fleja[1].
Tak zaczyna się historia komisarza Igora Blattnera, który zajmuje
się sprawą serii morderstw popełnionych na terenie Łodzi. Pierwszą ofiarą jest
studentka z Bałut, kolejną — bogaty lekarz. Morderca nie pozostawia po sobie
żadnych śladów. Poza fragmentami recept. Dlatego zostaje nazwany Aptekarzem.
„Kiedy zostaje odnaleziona trzecia ofiara, media podejmują temat ‘Aptekarza’ i
w mieście wybucha panika” — tak głosi opis na okładce. Paniki jednak nie ma.
Jest zwykłe szukanie mordercy — krok po kroku. Bez suspensu, bez zwrotów akcji,
z rozwiązaniem, do którego fabuła zmierza od samego początku. Jest jeden
podejrzany, jest jedna zagadka, którą główny bohater musi złożyć w całość z
elementów, które po kolei są mu podsuwane. Ot, cała książka.
Sam Blattner jest postacią dość prostą, więc idealnie pasującą do
fabuły. Całość można porównać do odcinka serialu o policjantach czy
detektywach, gdzie główny bohater byłby jednym z tych sztywnych aktorów,
niemający specjalnego doświadczenia. Została mu nadana przeszłość i pewna
psychologia, jednak są to elementy, które „powiedziano”, ale nie mają one przełożenia
na narrację, bo Blattner nie jest postacią dynamiczną, nie wzbudza emocji. Sama
fabuła mało ich wywołuje, przez co dostajemy coś na wzór opisu pewnego
zdarzenia, reportażu bez osobistego udziału, w który wplecione zostały
wydarzenia towarzyszące i wtórne wywody na temat Łodzi, w stylu: Jest brzydka,
ale i tak ją kocham. Dodatkowo nie ma płynności między nimi a akcją, są one wtrącane
nachalnie i jakby niepotrzebnie (przy okazji — nie do końca rozumiem nawiązania
tytułem do Ziemi Obiecanej. Wgląda mi
to raczej na samą intertekstualność dla intertekstualności. Nie ma tu żadnych
związków, jest tylko miasto. Jednocześnie autorce przydałoby się polecić
lekturę powieści Reymonta, bowiem tam o Łodzi mówi się naprawdę sporo, jest ona
drugim głównym bohaterem, który współgra z resztą rzeczywistości w sposób
doskonały. Można się od tej powieści sporo nauczyć). Samego szukania,
śledzenia, rozwiązywania zagadki jest tu jakby niewiele, wydaje się, że
właściwa treść zmieściłaby się na może stu pięćdziesięciu stronach, tymczasem
mamy ich blisko czterysta. Największym zaskoczeniem jest jednak fakt, że
książka wciąga. Czyta się ją swobodnie, ale bez refleksji. Szybko, choć bez
zachwytu. To jak oglądanie odcinka serialu o detektywie — wartko, sprawnie, z
prostym rozwiązaniem i fabułą bez niespodzianek, bo to rozrywka na koniec ciężkiego dnia. Czytając, raczej nie ma się chęci odstawić książki (tylko raz miałem
taką ochotę), nawet jeśli oczekiwało się czegoś ambitniejszego, nawet
natrafiając na kolejne zgrzyty, których jest dość dużo. Należy mieć jednak w
pamięci, że to debiut, przy czym pozostaje pytanie — czemu żaden redaktor nie
dopilnował, żeby książka była w miarę możliwości jak najbardziej dopracowana?
Bohater wiele razy zachowuje się nieracjonalnie, rzuca odzywkami,
które brzmią sztucznie, a świadkami tego jesteśmy już na samym początku, kiedy
komisarz rozmawia ze swoim młodym informatorem — Kometą. Emocje Blattnera są
ambiwalentne i wymuszone. Ciekawie jest również później, gdy komisarz rozmawia
z prokuratorem, który mówi, że zna sprawę morderstw, ale Blattner i tak mu o
niej opowiada — autorka wybrała zły sposób na przedstawienie czytelnikowi
wniosków z wydarzeń, których nie był świadkiem. Zdarzają się skróty myślowe lub
luki, wyglądające jakby zabrakło uzupełnienia w tekście po redakcji — chociażby
w jednym z dialogów nagle zabrakło przynajmniej jednej wypowiedzi bohatera,
uzupełniającej aktualnie omawianą w rozmowie kwestię.
Styl pisania i warsztat są nierozwinięte. Widać tu debiut zbyt
wyraźnie. Sam komentarz dla świata się rozwarstwia — mamy bowiem poważną
fabułę, w której egzystują ironiczne komentarze i zachowania Blattnera — z
dostrzegalnym brakiem celowości, więc i brakiem umiejętności dopasowywania
stylistycznego przedstawianych elementów.
W książce mało się dzieje, jest za mało akcji jak na tego typu
powieść. I nie chodzi mi tu o pościgi i wybuchy, ale o sam rozwój wypadków. Za
dużo rozmawiania i myślenia o podstawowej sprawie, która fabularnie niekiedy zdaje
się być zmarginalizowana.
Wspominałem już o mało zaskakującym zakończeniu. Jakby tego było
mało, samo dochodzenie do pewnych wniosków bywało sztuczne i absurdalne. W
pewnym momencie poczułem, jakby autorka robiła z czytelnika osła, który niczego
nie rozumie — nagle bohater zaczął podsumowywać zebrane dotychczas elementy, które logicznie układały się w całość, tymczasem Blattner musiał się kilka
stron nad tym nagłowić, aby nagle doznać olśnienia i wpaść na trop, który
wynikał ze wszystkich opisywanych wcześniej kroków śledztwa. Tym bardziej że
nie było tam żadnych pułapek ani ślepych zaułków. Osoba, o której jest mowa od
początku (a mowa jest tylko o niej), będąca „pośrednikiem” między wszystkimi
detalami sprawy, nagle (znienacka!) staje się podejrzanym, a bohaterowie są tym
wszystkim zaskoczeni. To był ten jedyny moment, w którym miałem ochotę odłożyć
książkę i już do niej nie wracać (a to dopiero półmetek był). Ale czytałem
dalej.
Niestety lepiej nie było. A kolejne potknięcia nie pomagały.
„(...) odpowiedział komisarz, wpatrując się w małe stopy
dziewczyny. Były niewiele większe od tych, które wystawały spod pomarańczowej
sukienki”. Mowa tu o znalezionej na miejscu zbrodni dziewczynie. Jednej. Więcej
nie było. Można też znaleźć sformułowania typu: „Telewizor nawijał jak najęty”
czy „Kiedy lekarz odsłonił twarz ofiary, dostrzegli, że szklane, zdumione
spojrzenie było skierowane w bok. (...) Nie miał najmniejszej ochoty
przypatrywać się tym oczom. Wyglądały podobnie do wszystkich innych, które
widział”.
Wydawało mi się też, że autorka nie przygotowała się specjalnie do
pisania tej powieści. Research mógł polegać na oglądania seriali czy
paradokumentów tematycznych albo mogło go nie być wcale.
Ogólnie rzecz ujmując książka jest przegadana, niekiedy infantylna
i absurdalna. Minusów jest wiele. Plusów o wiele mniej. Ale są. Pierwszy — jak
już wspominałem książka mimo wszystko wciąga, choć nie czuje się pociągu do
rozwiązania tej „enigmatycznej” sprawy. I choć styl i warsztat kuleją, to
jednak należy przyznać, że autorka już teraz potrafi pisać w sposób, który nie
odpycha i pozwala czytać dość płynnie, a to już coś. Drugim plusem jest samo
umieszczenie akcji w Łodzi, choć to docenią w szczególności łodzianie — w
książce jest opisanych sporo miejsc, które można kojarzyć, bohater chodzi
łódzkimi ulicami i jak zwykle sprawia przyjemność ich znajomość. Kolejny, choć
nieco bardziej oderwany od całości plus — zapowiedź kontynuacji (taka
informacja znajduje się w notce biograficznej na okładce). Niecierpliwie czekać
na nią nie będę, ale chętnie przeczytam. Gdyby Faza Rem była zamkniętym utworem, można by o nim od razu zapomnieć.
Ale perspektywa poznania dalszego ciągu historii, dostrzeżenia zmian w pracy
twórczej autorki i śledzenie jej literackich poczynań, pracy nad stylem i
pomysłami pozwala na nadanie tej książce statusu nieco wyższego, niż tego, jaki
rysuje się w obliczu powyższych obserwacji.
Jest jeszcze jeden plus, który wynika jednak z kolejnej
powtarzalności — postać bohatera i ogólnej sytuacji patologicznej zarysowującej
się wokół niego nie jest może niczym oryginalnym, jednak czytając cały czas w
pamięci tkwił mi Harry Hole (bohater kryminałów Jo Nesbo). Było to słabe i
niewyraźne, jednak z jakiegoś powodu się to skojarzenie narodziło, dlatego mam
nadzieję, że autorka będzie potrafiła je dobrze rozwinąć i stworzyć na jego
bazie własny styl i pomysł, czego gorąco jej życzę. Mam nadzieję, że ten debiut
pozwoli jej na rozwój w pracy twórczej, bo jest potencjał, brakuje
doświadczenia i szlifowania warsztatu. Na pewno będzie coraz lepiej, a ja proces ten z chęcią będę śledził.
Nie mniej jak na razie moja ocena nie może być wyższa nić 5/10 (przy czym dwa punkty są za Łódź i
to skojarzenie z Nesbo. Można by też odjąć jeden za „Miasto Obiecane” w tytule —
bo to jak podpisywanie antologii fanowskich opowiadań nazwiskiem twórcy
uniwersum[2] —
ale już może lepiej dajmy temu spokój).
***
Pozostaje jeszcze kwestia techniczna — korekta i redakcja się nie
popisały, ale domyślam się, że surowy stan tej książki musiał być na tyle
wymagający, że te redaktorskie niedociągnięcia to i tak niewiele.
Jest jeszcze okładka, która nijak ma się do treści i jest nie
tylko brzydka, ale wręcz nieestetyczna (głównie z powodu złej rozdzielczości
grafiki, która się rozmazuje). Skład też trochę kuleje — zbyt wyraźna jest
różna ilość wersów na niektórych stronach. Dodatkowo — nadal nie rozumiem
wstawiania żywej paginy w książce, w której nie ma chociażby tytułów rozdziałów,
które można by do niej wrzucić. Plus za przerzucanie kolejnych rozdziałów na
nieparzyste strony — rzadko kiedy już wydawnictwa o tym pamiętają.
Książkę polecam bardziej jako ciekawostkę (kolejna publikacja o
Łodzi) lub bardzo lekką lekturę na koniec dnia.
Autor: Agnieszka Sudomir
Tytuł: Miasto Obiecane: Faza
Rem
Wydawnictwo: Genius
Creations
Miejsce i rok wydania: Bydgoszcz
2017
Ilość stron: 380
Okładka: Paweł Dobkowski
Cena: 34,99 zł
Za książkę
dziękuję wydawnictwu
[1] Wszystkie cytaty pochodzą z książki A. Sudomir Miasto Obiecane: Faza Rem.
[2] Nawiązuję oczywiście do sprawy Szponów i kłów (Wyd. superNOWA), gdzie antologię opowiadań
pokonkursowych opatrzono nazwiskiem Andrzeja Sapkowskiego (choć w książce nawet
nie ma tekstu tego autora) jedynie z podpisem „przedstawia”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz