Jakub Koisz, zdjęcie ze zbiorów autora |
Dziś na naszym blogu nowość, bo nie recenzja, a wywiad. Na kilka pytań odpowiedział nam Jakub Koisz, autor książki #YOLO, którą mieliśmy przyjemność dla Was zrecenzować (polecamy recenzję). Książce daliśmy 9/10, więc gdybyśmy robili plebiscyt na Prawdziwych Artystów, to z pewnością Kuba dostałby od nas statuetkę Prawdziwego Pisarza.
Tymczasem
wyczerpująco opowiedział nam o kilku kwestiach, które nas nurtowały. Mamy
nadzieję, że i Wy znajdziecie tu odpowiedzi na swoje pytania związane z lekturą
#YOLO, albo zdecydujecie się na
sięgnięcie po tę pozycję, bo naprawdę warto.
No
ale w końcu — oto i on, Jakub Koisz we własnej osobie (choć w formie tekstowej
;)
Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.
Musimy mieć czego zazdrościć innym, ale jak już to dostaniemy, to nie wiadomo,
co zrobić. Spełnione marzenia są kurewsko przereklamowane[1].
#YOLO to twoja debiutancka powieść, więc na wstępie i o marzeniach
można porozmawiać. Wydanie książki spełniło któreś z nich? To marzenie, czy
może debiut nie był działaniem zaplanowanym od pierwszego do ostatniego kroku?
To drugie. Okres pomiędzy wysłaniem tekstu do wydawcy a ukazaniem się książki to 5 miesięcy, nie więcej, zresztą wcale nie miałem „ciśnienia”, aby książka się ukazała — po prostu wysłałem tu i tam pierwszy prozaiczny tekst, który miałem czas oraz ochotę skończyć. Wszystko w tym debiucie jest przygodne: sam proces pisania i redagowania, poniekąd też wydawanie, zresztą myślę, że dystrybucja oraz promocja również, bo wypuściła mnie mała oficyna. Biorąc pod uwagę te wszystkie czynniki, cieszę się, że wyszło jak wyszło. Zresztą o jakich marzeniach tutaj mowa? Nigdy nie miałem szczególnych aspiracji literackich oprócz pisania scenariuszy komiksów w dzieciństwie, nigdy też nie czułem, że noszę w sobie jakąś książkę, ale przyznam, że gdy napisałem #Yolo, przeszło mi przez myśl, że szkoda byłoby nie opublikować tych wszystkich anegdotek, literek, doświadczeń, spostrzeżeń… Spełniłem więc jedno marzenie: moja opowieść z hasztagiem dotarła do sporej liczby osób mi nieznanych. Pod tym względem przyznam, że to cholernie miłe uczucie.
Zgadzasz się z własnymi słowami z
książki — spełnione marzenia naprawdę są przereklamowane? Bo albo nie ma już do
czego dążyć, albo można też wykreować nowe, lepsze marzenia.
Zgadzam się,
ale nie mam z tym problemów, bo nauczyłem się minimalizować te marzenia, a
samego siebie stawiać trochę do pionu. Kiedyś, gdy byłem młodszy i bardziej
zuchwały, kręcił mnie ten etosik artysty, który tworzy ogólnie chwalone rzeczy,
wyrywa panny, a inni go szanują i mu nieco zazdroszczą, bo zajmuje się tak
zwanym wolnym zawodem. I być może właśnie takie jest moje marzenie — uprawiać
wolny, literacki zawód, a nie bycie artystą, bo nawet nie wiem, co to oznacza.
Bycie artystą po co? Aby tworzyć? Karmić ego? Czy może dlatego, że nic innego
się po prostu nie udaje. Po wydaniu #Yolo nauczyłem się pokory — nie czuję się
do końca pisarzem, bo żyć trzeba z innych rzeczy, a jakikolwiek pozytywny odzew
mocno mnie zawstydza, szczególnie, że w sprawie książki pukają do mnie ludzie,
którzy trochę się identyfikują z bohaterami, tj. są zagubieni we
współczesności, a co ja im mogę powiedzieć? Lepsze marzenia to dla mnie spokój
ducha, długi sen, rodzina, przyjaciele obok, a nie jakieś tam książeczki.
Eksperyment zwany „książka dopalaczową” uważam za zamknięty i kolejnym
literackim marzeniem jest nauka tworzenia opowieści, które będą może choćby
chwilowym plastrem na czyjeś siniaki i obtarcia. Tylko nieco inne.
Opowiadasz w swojej książce o młodych
ludziach, którzy są samotni, uzależnieni od dopalaczy, alkoholu. Pogrążeni w
nocnym życiu i własnej mentalności, która niekiedy staje się ich więzieniem.
Rysujesz tu pewien konkretny obraz młodzieży, ale jak to jest naprawdę? Jaka
jest dzisiejsza polska młodzież?
Nie mam
bladego pojęcia, bo nie jestem jednym z nich. Ja opowiedziałem tylko o małej
grupce. Pomijając fakt, ile w tym obrazku jest prawdy, a ile nie, to nie
roszczę sobie prawa do bycia głosem pokolenia, które bywało dla mnie czasami
tajemnicą albo — przyjaciółmi. Wiesz, jest trochę tak, że mnóstwo sił włożyłem
w to, aby zaznaczyć, że mój narrator jest mocno zsubiektywizowanym pieniaczem, a
świat, który opisuje, to tylko wycinek rzeczywistości. Ciągle, szczególnie
wśród znajomych, pucuję się z tego, czy to obraz prawdziwy czy nie. W momencie,
w którym uznam, że wiem wszystko o jakieś grupie wiekowej, społecznej czy
zawodowej, powinienem sobie wybić z głowy to skrobanie historyjek, bo po prostu
stanę się nieobiektywny i niezainteresowany. Jacy są młodzi w dwóch zdaniach?
Jeśli dają sobie radę z tym przyśpieszonym, wypełnionym obrazkami, szybkim
dymankiem na Tinderze, rozmowami przez mesendżera przy ciągle migającym w twarz
ekranie, to spoko, są wielcy i naprawdę gratuluję im intelektualnej
konsystencji. A jeśli, jak niektórzy bohaterowie mojej książki, średnio sobie z
tym radzą, to mogę im tylko współczuć, ale nigdy już nie będę jednym z nich.
Twoi bohaterowie starają się w jakiś
sposób poradzić z ich własną rzeczywistością. Problem dostosowania się do
realiów, które często nam nie pasują, dotyka chyba każdego, gdy trzeba wziąć
życie w swoje ręce. Ale poradzić sobie jest trudno. Społeczeństwo mimo wszystko
daje radę, czy lepiej już poddać się szaleństwu i płynąć z nurtem cywilizacji
jak śnięte ryby?
Na każdym
etapie cywilizacji był ktoś, kto mówił, że zbliża się jakiś rwący nurt i trzeba
go albo zablokować, albo popłynąć wraz z nim, pewnie w kierunku wysypiska
śmieci. Bawią mnie bardzo ludzie, którzy trzymają się kurczowo swoich
wyimaginowanych, wymarzonych epok, również muzycznych, argumentując to „lepszymi
czasami”. Ja widzę teraźniejszość trochę fatalistycznie, to znaczy nie jako coś
złego, ale jako coś, co trzeba zrozumieć, oswoić, wykorzystać, aby nie obudzić
się kiedyś, jako wkurwiony na świat 30-latek, mówiący: „Kurde, gdyby zgrabne
roztańczone dziewczyny lubiły dzisiaj tak bardzo Pink Floyd jak lubią rap, to
ciupciałbym na potęgę i byłbym królem
wszech towarzystw”. To, że nie zgadzam się na przykład na uczestnictwo w
kulturze narkotyków zamawianych z darknetu, twearkujących czarnych pup i spowiadania
się z każdej swojej sekundy na Instagramie, nie oznacza, że chciałbym
koniecznie prowadzić z tymi zjawiskami wojnę, bo i bez tego czuję się niekiedy
jak hipokryta. Każde pokolenie ma swój kwaśny deszcz.
Mieszkasz w Warszawie. Czy tamtejsze
społeczeństwo wydaje się naprawdę tak pesymistyczne jak w twojej książce? Czy
może wszędzie tak jest, a groźba obłędu dotyczy nas wszystkich?
Znowu — nieco mi przykro, że rozkładany jest ten pesymizm na całe miasto, a nie na zadymione kwadraty, nudne hipsterskie puby i chodniki pełne namefedrowanych smerfetek w niedzielą nad ranem. Ja prawie nic o prawdziwej Warszawie nie wiem, choć wyrażenie „prawdziwa Warszawa” wydaje mi się anachroniczne a może nawet oksymoroniczne. Zapytaj mnie o jakieś ulice, modne miejsca, o zabytki, a będę w tym temacie pływał, bo mieszkam tutaj ledwo 5 lat. Ale jeśli pytasz mnie, czy rzeczywistości wokół tych moich bohaterów z rozbitych rodzin i życia samopas, są pesymistyczne, to owszem, od samego początku do dzisiaj, a może nawet będą takie do samego końca. Ja jednak pisałem #Yolo z myślą o nich jako trzymającej się w ryzach zborowości, a spaja ją przyjaźń, pożądanie, ale też oczywiście kawał bezinteresownej miłości.
Kolejna domówka. Zaproszenie,
imperatyw uczestniczenia, niemożność odmówienia. Bo co, jeśli zostanę w domu, a
melanż okaże się melanżem roku?
Czy dzisiejszy świat młodzieży to
rzeczywiście same melanże, z mroku których wyłaniają się jedynie ekrany
telefonów, a na nich snapchaty, fejsy i instagramy? Nie da się od tego uciec
(jak chociażby próbowała Karolina, dziewczyna, która chciała zmienić się w
kota, choć ostatecznie jej życie potoczyło się nie do końca tak jak chciała)?
Od melanży
można uciec bardzo łatwo, wystarczy się nimi zmęczyć lub znudzić. Sam mam
przyjaciół, którzy zmienili otoczenie, będąc po prostu zmęczonymi
powtarzalnością tych pozornie chaotycznych, a w gruncie rzeczy wciąż
trzyaktowych (bo skończonych ciężką bańką) imprezek. Co do Internetu — nie
wiem, to chyba trudniejsze. Ja sam mam ten problem, że Facebooka traktuję jako
sferę nieustannej wymiany kontentu, a czasami nawet platformę do publikacji. Na
Instagram zaglądam raz czy dwa razy dziennie, na chwilę, pobieżnie, ale
wyobrażam sobie, że jest to element dzisiejszej interakcji.
Czytelnicy wrzucają tam zdjęcia mojej książki, więc muszę co jakiś czas nakarmić ciekawość. Mam znajomych, którzy są średnio towarzyscy, typ ludzi, których jeśli odwiedzasz, to siedzą ciągle wgapieni w monitor czy telefon, a drugą połówką siebie prowadzą rozmowę z cielesnym gościem. Oni kreują swoją rzeczywistość, również artystyczną, głównie w sieci. Kiedyś mnie bawili, ale zrozumiałem, że z powodu swoich predyspozycji społecznych, czasami specyficznych zainteresowań to bycie „on-line” przykumało im bardzo fajną grupę przyjaciół, skoncentrowanych wokół podobnego celu — wyrwać się ze strefy komfortu. Kiedyś myślałem, że napiszę książkę o randkowaniu na Tinderze, ale wyszła już świetna analiza tego zjawiska pt. Współczesna Miłość, poza tym dobitnie do mnie dotarło, że niektórzy szukający miłości po prostu nie są w stanie niczego osiągnąć na co dzień, spontanicznie poznać kogoś podobnego i wartościowego. Znam ludzi, którzy dzięki social mediom osiągnęli wspaniałe rzeczy, ale znam też takich, którym czasami przydałoby się wyciągnięcie wtyczki. We wszystkim tym chodzi o jedno: wyjście ze strefy komfortu. Jeśli na Facebooku i na Tinderze robiłoby się za komfortowo — ja bym spieprzał.
Czytelnicy wrzucają tam zdjęcia mojej książki, więc muszę co jakiś czas nakarmić ciekawość. Mam znajomych, którzy są średnio towarzyscy, typ ludzi, których jeśli odwiedzasz, to siedzą ciągle wgapieni w monitor czy telefon, a drugą połówką siebie prowadzą rozmowę z cielesnym gościem. Oni kreują swoją rzeczywistość, również artystyczną, głównie w sieci. Kiedyś mnie bawili, ale zrozumiałem, że z powodu swoich predyspozycji społecznych, czasami specyficznych zainteresowań to bycie „on-line” przykumało im bardzo fajną grupę przyjaciół, skoncentrowanych wokół podobnego celu — wyrwać się ze strefy komfortu. Kiedyś myślałem, że napiszę książkę o randkowaniu na Tinderze, ale wyszła już świetna analiza tego zjawiska pt. Współczesna Miłość, poza tym dobitnie do mnie dotarło, że niektórzy szukający miłości po prostu nie są w stanie niczego osiągnąć na co dzień, spontanicznie poznać kogoś podobnego i wartościowego. Znam ludzi, którzy dzięki social mediom osiągnęli wspaniałe rzeczy, ale znam też takich, którym czasami przydałoby się wyciągnięcie wtyczki. We wszystkim tym chodzi o jedno: wyjście ze strefy komfortu. Jeśli na Facebooku i na Tinderze robiłoby się za komfortowo — ja bym spieprzał.
Jak można by podsumować, o czym jest #YOLO? Jaki świat chciałeś w tej książce
wykreować, a jaki wyszedł ostatecznie (mniej lub bardziej powiązany z tym, co
za oknem)?
#Yolo jest
książką o człowieku, który myśli, że nie potrzebuje pomocy, a dookoła niego
wszystko dąży do rozpadu, więc kolesiowi wydaje się, że powstrzyma ten rozpad
tylko dlatego, że jest już trzeźwy. To przypowieść o bucu, który zmienia się
pod wpływem ludzi, których uznał za materiał do ratowania. To przypowieść o
neoficie, który szlaja się po nocach. Widzę ją jako przypowieść, nie jako coś
mocno związanego z tym, co za oknem.
W jednym z wywiadów mówiłeś, że napisanie
#YOLO zajęło ci trzy tygodnie. Jak to
właściwie wyglądało? Siadałeś codziennie i przez określony czas wklepywałeś
kolejne linijki tekstu, czy może w nagłych napadach potrzeby wylania z siebie konkretnych
myśli przesiadywałeś nad klawiaturą całe dnie i noce?
Cierpiałem,
tęskniłem za kimś, nie odbierałem telefonu, a jedynym łącznikiem ze światem
zewnętrznym był dla mnie przyjaciel, który codziennie wpadał, podrzucając mi
coś na ząb i wyciągał siłą w miasto, choćby moczyć nogi w Wisełce. Złoty
człowiek, wiedział, jak to jest, choć nie domyślał się, że ja w tym czasie coś
tam sobie piszę. Serio, tak to wyglądało, oczywiście nie był to ostateczny
kształt powieści, bo na etapie redakcji wiele się zmieniło, niektóre rzeczy
dopisałem, inne wywaliłem, ale towarzyszyło mi uczucie, że 140 stron pliku w Wordzie,
które wyplułem w trzy tygodnie, to już jakaś tam powieść. Dużo energetyków,
swojego rodzaju mania, nieco bólu, kilka kropel wkurwienia, na taki nawozie
potrafiło wyrosnąć nawet i 15 stron dziennie. Teraz piszę inaczej, już prawie
pięć miesięcy, a potrzebuję jeszcze chwili, zanim będę mógł powiedzieć, że
ostatecznie skończyłem. Ciekawe jest to, że w obu przypadkach czuję, że coś lub
ktoś mi tę opowieść „dyktuje”, tylko teraz nieco wolniej. Bez tego uczucia
nawet bym nie usiadł do pierwszego zdania, a od napisania #Yolo do nowej rzeczy minął rok.
Jakub Koisz, zdjęcie ze zbiorów autora |
#YOLO jest książką niesamowitą, to trzeba przyznać, jednak wydaje mi
się, że nie mówiono o niej tyle, na ile ona zasługuje. Jak to wygląda z Twojej
perspektywy? Dotarłeś do wielu osób, odzew był spory?
Gdybym jako
początkujący opowiadacz się tym przejmował, byłbym naiwniakiem. Po pierwsze już
podczas szukania wydawcy przecierałem z niedowierzaniem oczy, że młodzi pisarze
mają tyle sił i cierpliwości, aby torować sobie drogę do świadomości
czytelniczej, nie mówiąc o tym, z jakimi problemami borykają się branże
wydawnicze. Jestem jednak zadowolony z odzewu, pierwszych opinii, anonimowych
recenzji na Lubimy Czytać, z wiadomości wysyłanych mi przez młodych
czytelników. Na większość odpisuję, co świadczy tylko o tym, że nie jest tego
wcale tak dużo. Pewnie, brakuje mi recenzji w wysokonakładowych pismach, jak i
opinii kogoś, kto połyka i wypluwa taką literaturę bez popitki, bo chciałbym
wiedzieć, czy mi się udało. Brakowało mi też rozmów o wątkach dopalaczowych i
krytyce delegalizacji, bo takich dyskusji brakuje w mediach i bez mojej
powieści. #Yolo promujemy ja,
wydawnictwo, znajomi, lecz od jakiegoś czasu obserwuję, jak powieść zaczęła już
oddychać bez respiratora. Myślę, że wynik sprzedaży plasuje się w górnej granicy
tego, co polscy debiutanci bez wsparcia wielkiej oficyny mogliby, a raczej
powinni sobie wymarzyć.
Poza pisaniem (a nawet przede
wszystkim chyba) jesteś filmoznawcą, krytykiem filmowym. To bardziej cię
zajmuje niż literatura (pod względem jej tworzenia i pochłaniania)?
Zaskoczę
cię. Nie jestem krytykiem filmowym. Współpracuję z różnymi redakcjami, biegam
po pokazach prasowych, czasem coś napiszę, a czasem przejdę się do radia czy
telewizji, zwykle zastępując kogoś, kto jest prawdziwym krytykiem i w ten
sposób się legitymuje. Nie mam formalnego wykształcenia, wprawdzie skończyłem
polonistykę i kulturoznawstwo, ale uważam, że do tego zawodu trzeba większego
przygotowania akademickiego niż moje. Ostatnio zresztą coraz rzadziej piszę
recenzję filmowe, czasami zgodzę się przejść jako pomocnik do jakiegoś vloga
znajomych, ale w dziennikarstwie filmowym wolę felietonistykę, wywiady, z
chęcią napisałbym jakiś reportaż z planu. Dochodzi nawet do tego, że
kwestionuje ważność tego zawodu. Myślę, że krytyka filmowa, szczególnie ta
młoda, nie do końca wie, czym jest — z jednej strony, aby na tym zarobić,
trzeba robić mnóstwo innych rzeczy, z drugiej nieco rozleniwia twórczo, jeśli
jakikolwiek recenzent miał aspiracje artystyczne. Znam młodych adeptów krytyki
filmowej, po prostu nie wyobrażają sobie, że mogliby być z dala od filmów, ich
okna na świat, największej miłości i sfery porozumienia z otoczeniem.
Prowadziłem kiedyś kanał o filmach wraz z przyjacielem, bo mnie do tego
namówił, a później nawet nie wiem kiedy, zacząłem pisać o filmach, zgadzać się
na publiczne debaty o kinie, wychylać się z misją… Dzisiaj bardziej niż
poszczególnym krytykom wierzę internetowej metakrytyce, choć nie ukrywam, że
zachwycam się piórem niektórych dziennikarzy filmowych. Ja jednak od
dzieciństwa chciałem być scenarzystą komiksowym, a wyszło, że zacząłem pisać
książki. Bywa. Męczcie się. Spróbuję pisać dalej.
Jak dalej z pisaniem (bo mam
nadzieję, że na debiucie się nie skończy)? Masz już coś kolejnego na
warsztacie, czy na razie tego typu (albo w ogóle) prozę odkładasz i masz zamiar
eksploatować inne rejony?
Jak
wspomniałem — piszę. Mam nadzieję, że uda się to wypuścić przed końcem tego
roku. Żadne hipsteryzowanie, żadne tam yolo-wanie. To będzie wiejska opowieść o
przyjaźni trzech bohaterów, z czego jeden z nich wcześniej odszedł z tego
świata, a reszta czuje się z tego powodu nieco winna. Chcę zrobić wiwisekcję
wiejskiego ostracyzmu. Pamiętam z dzieciństwa napis na domu kolegi „tu mieszka
złodziej”, odnoszący się do kogoś z dalekiej rodziny tego kumpla. To
napiętnowanie mnie smuci do teraz, a zaczęło się ono o wiele wcześniej niż
napis na ścianie. Główny bohater, już lekko po trzydziestce, wraca z miasta do rodzinnej
wsi i trochę rewiduje swoją młodość, więc książka będzie pełna retrospekcji.
Jeśli miałbym jakoś to opisać, to True
Detective plus Stand By Me Kinga
z domieszką Konopielki Redlińskiego. Głównym
motorem napędowym do pisania były sen, w którym nawiedził mnie ponownie ten
napis na ścianie, ale też i potrzeba eksploatacji innych rejonów niż #Yolo. I tak to sobie dłubię i pewnie
niedługo wydłubię. Może wtedy bez żenady nazwę się pisarzem. I wiesz co? Fajnie
się to pisze i sypiam chociaż nieco
lepiej.
JAKUB KOISZ (ur. 1986) — z
wykształcenia filolog i kulturoznawca, z zawodu krytyk i felietonista filmowy,
a przez pewien czas także nauczyciel oraz dziennikarz. Publikuje
teksty m.in. w Twórczości, Nowej Fantastyce, Film.org.pl, na Wirtualnej Polsce. Jest współautorem vloga o kinie Urwany film.
Często bierze udział w radiowych i telewizyjnych dyskusjach na temat
kinematografii i popkultury. Miłośnik komiksów i literatury amerykańskiej.
Interesuje się też boksem i muzyką rockową. #YOLO to jego powieściowy debiut.
Rozmawiał Maciej Kaźmierczak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz