wtorek, 29 sierpnia 2017

(NIE)LETNIE LEKTURY | Mateusz Cholewa



Lato chyli się ku końcowi, choć niektórzy mają jeszcze niemal połowę wakacji (studenci niech czują się pozdrowieni). Już jakiś czas temu nadszedł okres nieskrępowanej niczym wolności, neutralizującej (najczęściej) wszelkie deadline’y, wykluczającej (na czas urlopów oczywiście) drących mordę szefów, sprawiającej, że pulsująca na czerwono dwója w USOSie przestała interesować (a przynajmniej do września).
Cytując: Jesteśmy wolni, możemy iść.
No to idziemy, a tam (gdziekolwiek, byleby jak najdalej) ciepło, drinki są all inclusive, a sąsiadowi jest gorzej, bo został w domu. Przy okazji można nadrobić trochę lektury. Nie będę ukrywał, że już od paru miesięcy na mojej półce piętrzyła się tzw. „Kupka wstydu”. Ale oto nadeszło wybawienie, rozbrzmiało gromkie haendlowskie alleluja. Nareszcie można przeczytać coś innego, niż opasły podręcznik akademicki dostępny w bibliotece dwóch egzemplarzach (w tym jeden wyłącznie na miejscu). Przyjemna, ciepła aura nie sprzyja zagłębianiu się w nie wiadomo jak napompowaną intelektualnie literaturę. Świecące słońce i wytwarzająca się organizmie witamina B domagają się raczej lekkich kryminałów i powieści fantasy, niż rozbudowanych esejów o tematyce polityczno-społecznej. Choć wypadałoby, żeby jednak lektura była nie tylko przyjemna, ale też niosła coś ze sobą.
Wybrałem więc trzy książki z mojej „Kupki wstydu”, które wydają się godne polecenia tym, którzy szukają w letniej (a także i już nie letniej) literaturze czegoś więcej, niż tylko zapychacza czasu.


Romans z klasyką — Carlos Ruiz Zafón, Cień Wiatru

14 milionów egzemplarzy na całym świecie. Tłumaczenie na wszystkie języki świata i okolic. Wszyscy ci, którzy przeczytali tę klasykę literatury hiszpańskiej, patrzyli na mnie z wyrzutem. „Jak śmiesz zwać się molem książkowym, skoro nie czytałeś jeszcze Cienia Wiatru?”. Nie mogłem znieść już tego ciągłego zawodzenia, więc postanowiłem zobaczyć, o co cały ten hałas. I po prawdziwym maratonie, gdzie kolejne strony pochłaniałem z zapartym tchem, mogę powiedzieć, że już rozumiem.
Wyd. Muza, 2017

Gwoli wprowadzenia: Cień Wiatru to opowieść o Danielu Sempere, młodym mieszkańcu Barcelony, który wraz z ojcem prowadzi antykwariat. Daniel od  najmłodszych lat jest zakochany w literaturze — poświęca jej każdy moment swojego życia. Pewnego dnia tata zabiera go w tajemnicze miejsce zwane Cmentarzem Zaginionych Książek. To swego rodzaju schronisko dla zwierząt, tylko zamiast zagubionych psów i kotów są tam książki. Daniel „adoptuje” powieść pt. (tu niespodzianka) Cień Wiatru, autorstwa Juliana Caraxa. Lektura pochłania go bez reszty. Młody bohater decyduje się na odszukanie innych powieści tego autora, co okazuje się prawdziwym wyzwaniem. Atmosfera gęstnieje w momencie, w którym Daniel odkrywa, że ktoś odszukuje i pali książki Caraxa. W tym momencie rozpoczyna się zapierający dech w piersiach wyścig, którego stawką jest nie tylko przetrwanie książek, ale i życie.
Jednak zwolnijmy trochę z tą egzaltacją. Szczerze mówiąc, nie obiecywałem sobie zbyt wiele po książce Zafona. Pewnie dlatego, że nie jestem fanem tego typu literatury. Dałem jednak hiszpańskiemu pisarzowi carte blanche i zanurzyłem się w jego wizję świata. Po pierwszej przewróconej stronie chciałem nawet głośno powiedzieć: „Zaczynaj Pan swoje show!”. No i było to show na miarę najlepszego brodwayowskiego występu. Cień Wiatru fenomenalnie łączy wątki powieści przygodowej, romansu i dramatu. A co najważniejsze, żadna z tych fabularnych płaszczyzn nie jest ani płytka, ani infantylna. Jeżeli jest romans, to pełną gębą, krwisty. Wątek „sercowy” w wykonaniu Zafona to prawdziwy majstersztyk. Wszystko dlatego, że czytelnik ma wrażenie autentyczności wykreowanej relacji. Nie jest to przesłodzone „fiubździu”, typowe dla literatury młodzieżowej, gdzie dominują nierealistyczne dialogi i papierowi bohaterowie. Uczucia w Cieniu Wiatru biją niczym serce, podniecone widokiem ukochanej. Jednak żaden wątek, nawet najlepiej przemyślany i przygotowany, nie będzie strawny, jeżeli pisarz nie potrafi posługiwać się językiem literackim. I tutaj również należy oddać Zafonowi hołd. Jego książkę czytało się z przyjemnością od pierwszej do ostatniej strony. Niezwykłe jest to, że praktycznie nie ma w niej słabych momentów. Nie zdarzyło mi się w czasie lektury trafić na fragment, który by mnie znudził. A nie da się ukryć, że bardzo często niektóre rozdziały w różnych dziełach czyta się tak trudno, jak trudno wjeżdża się walcem pod stromy szczyt.
Głupio mi przed samym sobą, że tak długo kazałem czekać na siebie Cieniowi Wiatru. Jeżeli planujecie jeszcze w wakacje odwiedzić Barcelonę, koniecznie weźcie ze sobą tę książkę. Zazdroszczę szczęśliwcom, którzy będą ją czytać pijąc Clos Erasmus, zagryzając choriso i patrząc na majestatyczną Sagrade Familię, dumnie górującą nad stolicą Katalonii.


Nadrabianie zaległości — Jakub Żulczyk, Wzgórze Psów

Wzgórze Psów było książką mocno promowaną od dnia premiery. Gdzie się człowiek nie obejrzał, tam patrzyła na niego czaszka z okładki najnowszej powieści Jakuba Żulczyka. Doszło do tego, że jego książka wylądowała nawet w popularnej sieci dyskontów z czerwonym owadem w logo. Z Żulczykiem miałem podobnie jak z Zafonem — nie znałem żadnej jego poprzedniej książki. Wiedziałem jedynie, że jedna z jego powieści została nominowana do Paszportu „Polityki”, a to już coś znaczy.
Na marginesie — Wzgórze Psów mocno związane jest z Mazurami, także jeżeli przypadkiem wybieracie się na żagle, to oprócz kąpielówek zapakujcie także Żulczyka. Lektura w takim miejscu i w takiej scenerii z pewnością będzie niezapomniana.

Do Zyborka, małej miejscowości w krainie tysiąca jezior, wraz z narzeczoną wraca Mikołaj Głowacki. Przed wielu laty wyjechał on do Warszawy, chcąc uciec od zaściankowości i swojej rodziny, zwłaszcza od apodyktycznego i uzależnionego od alkoholu ojca. Powrót na stare śmieci już od samego początku nie jest łatwy. Z czasem zamienia się w walkę o życie. Zybork okazuje się niebezpieczną areną walki o władzę pomiędzy mafią a mieszkańcami. Mieścina okazuje się kryć wiele mrocznych sekretów z przeszłości, które już wkrótce wyjdą na jaw.
Wyd. Świat Książki, 2017
Wzgórze Psów jest zbudowane na dwóch płaszczyznach narracyjnych — kryminalnej i obyczajowej. Trudno powiedzieć, która z nich jest bardziej dominująca, i która jest ciekawsza. Autor umiejętnie splata ze sobą wiele wątków, wodząc czytelnika za nos. A ma na to sporo miejsca, ponad osiemset stron. Niektórzy mogą zarzucić mi w tym momencie hipokryzję, bo na samym początku wspomniałem, że kryminały to idealne książki na lato. Gdyby Wzgórze Psów faktycznie oparte było wyłącznie na klasycznym motywie znalezienia sprawcy, to można by ze spokojem umieścić je na jednej półce chociażby z Mrozem. Żulczyk dorzuca jednak sporo innych składników — nie zawsze smakowitych. Nie mówię tego w sensie negatywnym. Książkę czyta się dobrze, napisana jest ona świetnym językiem. Gdzieś przeczytałem oskarżenia, że jest ponad miarę wulgarna. Oskarżenia te uważam za śmieszne — pisał je chyba ktoś, kto prawdopodobnie nigdy nie miał do czynienia z ludźmi na ulicy. Wzgórza Psów, mimo że napisane jest bardzo dobrze, nie zawsze czyta się przyjemnie. Momentami porównałbym lekturę do oglądania pijanej rodziny na jakimś familijnym zlocie. Z jednej strony pragniemy zamknąć oczy, czujemy wewnętrzny wstyd. Z drugiej nie jesteśmy w stanie oderwać wzroku. Wzgórze Psów nie przypadnie jednak do gustu każdemu — jest lepkie, wilgotne i śmierdzi rozkładem. Aczkolwiek lubiący ciężki klimat małych miejscowości, w których dzieje się coś niedobrego, zakochają się w tej powieści od razu.
Tak na koniec ciekawi mnie tylko jedna rzecz. Jakub Żulczyk współuczestniczył w tworzeniu scenariusza do jednego z najlepszych polskich seriali, czyli do Belfra. Chciałbym móc go kiedyś zapytać, ile w Zyborku jest Dobrowic, i ile jest Zyborka w Dobrowicach?


Skok (w bok) w stronę nowości — Ransom Riggs, Baśnie Osobliwe

Podczas wakacji warto się czasem zrelaksować. Nie myśleć o mrocznych intrygach, porwaniach, czy sensie istnienia. Każdemu człowiekowi potrzebna jest chwila oddechu, odpoczynek od szarej codzienności. Często słyszę o tym, jak moi znajomi mówią, że relaksują się, czytając kryminały. Nie ma co, świetny sposób na odrobinę rozrywki. Wszyscy przecież uwielbiamy czytać o psychopatycznych mordercach i wplątanych w problemy alkoholowe detektywach. Strasznie w tym momencie upraszczam, ale nie da się ukryć, że dobre kryminały mają zazwyczaj ciężki klimat. Rozwiązaniem tego impasu pragnienia dobrej, niezobowiązującej lektury, nie będącej harlekinem, są Baśnie Osobliwe. Wszyscy zaczynaliśmy naszą przygodę od bajek na dobranoc. Za każdym razem, kiedy usłyszę słynną frazę:
Wyd. Media Rodzina, 2017
„Dawno, dawno temu” w mojej głowie pojawia się obraz wygodnego łóżka, miękkiej poduszki i któregoś z rodziców, czytającego mi opowieści o lochach, smokach i rycerzach na białym koniu. Czas jednak mija, a człowiek powoli wyrastał z bajek. Książka Ransoma Riggsa to nostalgiczna podróż w przeszłość do czasów dzieciństwa, gdzie fabuła była czarno-biała, a wszystko kończyło się dobrze. Brzmi infantylnie? Pewnie tak, ale jestem zdania, że każdemu z nas czasem potrzebna jest dawka dziecięcej wiary, która pozwala wierzyć, że ten świat nie jest jednak aż tak zły. Taki sposób myślenia tym bardziej powinniśmy przyjąć, kiedy będziemy leżeć na plaży w Ustce. Tym bardziej, że lektura Baśni Osobliwych to przede wszystkim była przyjemność – czysta, nieskrępowana radość z pochłaniania historii. Książka Ransoma Riggsa pozwoliła mi na nowo odkryć moje wewnętrzne dziecko, co i Wam polecam.



A jakie są Wasze propozycje na (nie)letnie lektury? Dajcie znać w komentarzach!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz