Lato chyli
się ku końcowi, choć niektórzy mają jeszcze niemal połowę wakacji (studenci
niech czują się pozdrowieni). Już jakiś czas temu nadszedł okres nieskrępowanej
niczym wolności, neutralizującej (najczęściej) wszelkie deadline’y, wykluczającej
(na czas urlopów oczywiście) drących mordę szefów, sprawiającej, że pulsująca
na czerwono dwója w USOSie przestała interesować (a przynajmniej do września).
Cytując:
Jesteśmy wolni, możemy iść.
No
to idziemy, a tam (gdziekolwiek, byleby jak najdalej) ciepło, drinki są all
inclusive, a sąsiadowi jest gorzej, bo został w domu. Przy okazji można
nadrobić trochę lektury. Nie będę ukrywał, że już od paru miesięcy na mojej
półce piętrzyła się tzw. „Kupka wstydu”. Ale oto nadeszło wybawienie, rozbrzmiało
gromkie haendlowskie alleluja. Nareszcie można przeczytać coś innego, niż
opasły podręcznik akademicki dostępny w bibliotece dwóch egzemplarzach (w tym
jeden wyłącznie na miejscu). Przyjemna, ciepła aura nie sprzyja zagłębianiu się
w nie wiadomo jak napompowaną intelektualnie literaturę. Świecące słońce i
wytwarzająca się organizmie witamina B domagają się raczej lekkich kryminałów i
powieści fantasy, niż rozbudowanych esejów o tematyce polityczno-społecznej.
Choć wypadałoby, żeby jednak lektura była nie tylko przyjemna, ale też niosła
coś ze sobą.
Wybrałem
więc trzy książki z mojej „Kupki wstydu”, które wydają się godne polecenia tym,
którzy szukają w letniej (a także i już nie letniej) literaturze czegoś więcej,
niż tylko zapychacza czasu.
Romans z klasyką — Carlos Ruiz
Zafón, Cień Wiatru
14
milionów egzemplarzy na całym świecie. Tłumaczenie na wszystkie języki świata i
okolic. Wszyscy ci, którzy przeczytali tę klasykę literatury hiszpańskiej,
patrzyli na mnie z wyrzutem. „Jak śmiesz zwać się molem książkowym, skoro nie
czytałeś jeszcze Cienia Wiatru?”. Nie
mogłem znieść już tego ciągłego zawodzenia, więc postanowiłem zobaczyć, o co
cały ten hałas. I po prawdziwym maratonie, gdzie kolejne strony pochłaniałem z
zapartym tchem, mogę powiedzieć, że już rozumiem.
Wyd. Muza, 2017 |
Gwoli
wprowadzenia: Cień Wiatru to opowieść
o Danielu Sempere, młodym mieszkańcu Barcelony, który wraz z ojcem prowadzi
antykwariat. Daniel od najmłodszych lat
jest zakochany w literaturze — poświęca jej każdy moment swojego życia. Pewnego
dnia tata zabiera go w tajemnicze miejsce zwane Cmentarzem Zaginionych Książek.
To swego rodzaju schronisko dla zwierząt, tylko zamiast zagubionych psów i
kotów są tam książki. Daniel „adoptuje” powieść pt. (tu niespodzianka) Cień Wiatru, autorstwa Juliana Caraxa.
Lektura pochłania go bez reszty. Młody bohater decyduje się na odszukanie
innych powieści tego autora, co okazuje się prawdziwym wyzwaniem. Atmosfera
gęstnieje w momencie, w którym Daniel odkrywa, że ktoś odszukuje i pali książki
Caraxa. W tym momencie rozpoczyna się zapierający dech w piersiach wyścig,
którego stawką jest nie tylko przetrwanie książek, ale i życie.
Jednak
zwolnijmy trochę z tą egzaltacją. Szczerze mówiąc, nie obiecywałem sobie zbyt
wiele po książce Zafona. Pewnie dlatego, że nie jestem fanem tego typu
literatury. Dałem jednak hiszpańskiemu pisarzowi carte blanche i zanurzyłem się
w jego wizję świata. Po pierwszej przewróconej stronie chciałem nawet głośno
powiedzieć: „Zaczynaj Pan swoje show!”. No i było to show na miarę najlepszego
brodwayowskiego występu. Cień Wiatru
fenomenalnie łączy wątki powieści przygodowej, romansu i dramatu. A co
najważniejsze, żadna z tych fabularnych płaszczyzn nie jest ani płytka, ani
infantylna. Jeżeli jest romans, to pełną gębą, krwisty. Wątek „sercowy” w
wykonaniu Zafona to prawdziwy majstersztyk. Wszystko dlatego, że czytelnik ma
wrażenie autentyczności wykreowanej relacji. Nie jest to przesłodzone
„fiubździu”, typowe dla literatury młodzieżowej, gdzie dominują nierealistyczne
dialogi i papierowi bohaterowie. Uczucia w Cieniu
Wiatru biją niczym serce, podniecone widokiem ukochanej. Jednak żaden
wątek, nawet najlepiej przemyślany i przygotowany, nie będzie strawny, jeżeli
pisarz nie potrafi posługiwać się językiem literackim. I tutaj również należy
oddać Zafonowi hołd. Jego książkę czytało się z przyjemnością od pierwszej do
ostatniej strony. Niezwykłe jest to, że praktycznie nie ma w niej słabych
momentów. Nie zdarzyło mi się w czasie lektury trafić na fragment, który by
mnie znudził. A nie da się ukryć, że bardzo często niektóre rozdziały w różnych
dziełach czyta się tak trudno, jak trudno wjeżdża się walcem pod stromy szczyt.
Głupio
mi przed samym sobą, że tak długo kazałem czekać na siebie Cieniowi Wiatru. Jeżeli planujecie jeszcze w wakacje odwiedzić
Barcelonę, koniecznie weźcie ze sobą tę książkę. Zazdroszczę szczęśliwcom,
którzy będą ją czytać pijąc Clos Erasmus, zagryzając choriso i patrząc na
majestatyczną Sagrade Familię, dumnie górującą nad stolicą Katalonii.
Nadrabianie zaległości — Jakub
Żulczyk, Wzgórze Psów
Wzgórze Psów było książką mocno
promowaną od dnia premiery. Gdzie się człowiek nie obejrzał, tam patrzyła na
niego czaszka z okładki najnowszej powieści Jakuba Żulczyka. Doszło do tego, że
jego książka wylądowała nawet w popularnej sieci dyskontów z czerwonym owadem w
logo. Z Żulczykiem miałem podobnie jak z Zafonem — nie znałem żadnej jego
poprzedniej książki. Wiedziałem jedynie, że jedna z jego powieści została
nominowana do Paszportu „Polityki”, a to już coś znaczy.
Na
marginesie — Wzgórze Psów mocno
związane jest z Mazurami, także jeżeli przypadkiem wybieracie się na żagle, to
oprócz kąpielówek zapakujcie także Żulczyka. Lektura w takim miejscu i w takiej
scenerii z pewnością będzie niezapomniana.
Do
Zyborka, małej miejscowości w krainie tysiąca jezior, wraz z narzeczoną wraca
Mikołaj Głowacki. Przed wielu laty wyjechał on do Warszawy, chcąc uciec od
zaściankowości i swojej rodziny, zwłaszcza od apodyktycznego i uzależnionego od
alkoholu ojca. Powrót na stare śmieci już od samego początku nie jest łatwy. Z
czasem zamienia się w walkę o życie. Zybork okazuje się niebezpieczną areną
walki o władzę pomiędzy mafią a mieszkańcami. Mieścina okazuje się kryć wiele
mrocznych sekretów z przeszłości, które już wkrótce wyjdą na jaw.
Wyd. Świat Książki, 2017 |
Wzgórze Psów jest
zbudowane na dwóch płaszczyznach narracyjnych — kryminalnej i obyczajowej. Trudno
powiedzieć, która z nich jest bardziej dominująca, i która jest ciekawsza.
Autor umiejętnie splata ze sobą wiele wątków, wodząc czytelnika za nos. A ma na
to sporo miejsca, ponad osiemset stron. Niektórzy mogą zarzucić mi w tym
momencie hipokryzję, bo na samym początku wspomniałem, że kryminały to idealne
książki na lato. Gdyby Wzgórze Psów
faktycznie oparte było wyłącznie na klasycznym motywie znalezienia sprawcy, to
można by ze spokojem umieścić je na jednej półce chociażby z Mrozem. Żulczyk
dorzuca jednak sporo innych składników — nie zawsze smakowitych. Nie mówię tego
w sensie negatywnym. Książkę czyta się dobrze, napisana jest ona świetnym
językiem. Gdzieś przeczytałem oskarżenia, że jest ponad miarę wulgarna.
Oskarżenia te uważam za śmieszne — pisał je chyba ktoś, kto prawdopodobnie
nigdy nie miał do czynienia z ludźmi na ulicy. Wzgórza Psów, mimo że napisane jest bardzo dobrze, nie zawsze czyta
się przyjemnie. Momentami porównałbym lekturę do oglądania pijanej rodziny na
jakimś familijnym zlocie. Z jednej strony pragniemy zamknąć oczy, czujemy
wewnętrzny wstyd. Z drugiej nie jesteśmy w stanie oderwać wzroku. Wzgórze Psów nie przypadnie jednak do
gustu każdemu — jest lepkie, wilgotne i śmierdzi rozkładem. Aczkolwiek lubiący
ciężki klimat małych miejscowości, w których dzieje się coś niedobrego,
zakochają się w tej powieści od razu.
Tak
na koniec ciekawi mnie tylko jedna rzecz. Jakub Żulczyk współuczestniczył w
tworzeniu scenariusza do jednego z najlepszych polskich seriali, czyli do Belfra. Chciałbym móc go kiedyś zapytać,
ile w Zyborku jest Dobrowic, i ile jest Zyborka w Dobrowicach?
Skok (w bok) w stronę nowości —
Ransom Riggs, Baśnie Osobliwe
Podczas
wakacji warto się czasem zrelaksować. Nie myśleć o mrocznych intrygach,
porwaniach, czy sensie istnienia. Każdemu człowiekowi potrzebna jest chwila
oddechu, odpoczynek od szarej codzienności. Często słyszę o tym, jak moi
znajomi mówią, że relaksują się, czytając kryminały. Nie ma co, świetny sposób
na odrobinę rozrywki. Wszyscy przecież uwielbiamy czytać o psychopatycznych
mordercach i wplątanych w problemy alkoholowe detektywach. Strasznie w tym
momencie upraszczam, ale nie da się ukryć, że dobre kryminały mają zazwyczaj
ciężki klimat. Rozwiązaniem tego impasu pragnienia dobrej, niezobowiązującej
lektury, nie będącej harlekinem, są Baśnie
Osobliwe. Wszyscy zaczynaliśmy naszą przygodę od bajek na dobranoc. Za
każdym razem, kiedy usłyszę słynną frazę:
„Dawno, dawno temu” w mojej głowie
pojawia się obraz wygodnego łóżka, miękkiej poduszki i któregoś z rodziców,
czytającego mi opowieści o lochach, smokach i rycerzach na białym koniu. Czas
jednak mija, a człowiek powoli wyrastał z bajek. Książka Ransoma Riggsa to
nostalgiczna podróż w przeszłość do czasów dzieciństwa, gdzie fabuła była
czarno-biała, a wszystko kończyło się dobrze. Brzmi infantylnie? Pewnie tak,
ale jestem zdania, że każdemu z nas czasem potrzebna jest dawka dziecięcej
wiary, która pozwala wierzyć, że ten świat nie jest jednak aż tak zły. Taki
sposób myślenia tym bardziej powinniśmy przyjąć, kiedy będziemy leżeć na plaży
w Ustce. Tym bardziej, że lektura Baśni Osobliwych to przede wszystkim
była przyjemność – czysta, nieskrępowana radość z pochłaniania historii.
Książka Ransoma Riggsa pozwoliła mi na nowo odkryć moje wewnętrzne dziecko, co
i Wam polecam.
Wyd. Media Rodzina, 2017 |
A jakie są
Wasze propozycje na (nie)letnie lektury? Dajcie znać w komentarzach!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz