poniedziałek, 6 lutego 2017

YOU ONLY DIE ONCE. Recenzja książki #YOLO Jakuba Koisza

Maciej Kaźmierczak

Recenzja dostępna również na ISSU (kliknij)





W ostatnim czasie szukałem współczesnej polskiej prozy, która opowiadałaby o życiu młodego pokolenia, borykającego się z problemami, przedstawionymi w jak najbardziej aktualnym świetle. Szukałem prozy, która byłaby realna, napisana z fantazją, zawierająca więcej prawd o życiu i gorzkiego rozczarowania niż typowe obyczajówki. Nie pogniewałbym się za odniesienia do sztuki, kultury. W pierwszej chwili zwróciłem uwagę na (przeczytaną już dawno temu) książkę Wojtaszczyka Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć. Niestety rozczarowała mnie, bo chyba wymagałem od niej zbyt wiele (dlatego też nigdy nie napisałem recenzji); dostałem jedynie garść przyjemności, zamiast całego kosza, który zapowiadała cała ta wrzawa wokół książki. Potem natomiast natrafiłem na informację o #YOLO Jakuba Koisza. Co do tej książki nie miałem wygórowanych oczekiwań, zainteresował mnie opis — skromny, ale zawierający ciekawe myśli. Ale to właśnie od niej dostałem to, czego chciałem, czego oczekiwałem po Wojtaszczyku i czego szukam w polskiej prozie współczesnej.


Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Musimy mieć czego zazdrościć innym, ale jak już to dostaniemy, to nie wiadomo, co zrobić. Spełnione marzenia są kurewsko przereklamowane*.

Na okładce czytamy: „Dziewczyna, która chce zmienić się w kota. Chłopak uzależniony od dopalaczy oraz seriali. Wiecznie pijana imprezowiczka szukająca miłości. I sarkastyczny Narrator, któremu wydaje się, że wie wszystko”. I to wszystko mamy, przedstawione w smakowitej, rozbudowanej narracyjnie formie. Formie swoistego monologu, jakim jest cała książka. #YOLO nie ma konkretnej fabuły, jest po prostu opowiadana przez Narratora, mówiącego ciekawie, niewpadającego w banał niby górnolotnych myśli i nie męczącego, czego można by się w końcu spodziewać. Bo przecież ileż można opowiadać o życiu, problemach i świecie, który wszyscy doskonale znamy? No właśnie chyba jednak nie znamy go aż tak dobrze, a TO poznanie jest ciekawsze niż można by się spodziewać. Książka prezentuje bowiem pewien wyolbrzymiony i przejaskrawiony negatywny obraz młodego pokolenia (studentów, osób w wieku mniej więcej 25 lat), który cholernie interesuje. Społeczeństwo jest tu wyraźne, widzimy, co i jak się dzieje, co jest nie tak, lecz czyja to wina? Danej jednostki, czy całego tłumu?

Kolejna domówka. Zaproszenie, imperatyw uczestniczenia, niemożność odmówienia. Bo co, jeśli zostanę w domu, a melanż okaże się melanżem roku?

Gdy słuchałem kolejny raz o tym, jak jej ojciec, lekarz z „jakiejś rady nadzorczej”, przysiągł, że ją wydziedziczy za styl życia, dotarło do mnie, że wszystkich nas łączy to samo: nasi starzy, w całości lub po części, mieli na nas wyjebane.

Czyż nie tak właśnie to wygląda? Mamy tu metaforę wszystkiego — życie w społeczeństwie jest jednym wielkim melanżem, w którym musimy uczestniczyć, żeby w ogóle istnieć. To jak posiadanie konta na Facebooku — nie masz, nie istniejesz. Nie używasz — nie masz o niczym pojęcia. Oczywiście wszystko to z przymrużeniem oka, bo jest jeszcze real, no ale jednak — jest to pewna prawda, której się nie przeskoczy. Niektórzy próbują, jak na przykład Czarny Kot (Karolina, która postanowiła zmienić się w kota). Jest indywidualistką, żyje w odosobnieniu, ale jak ostatecznie kończy? Okazuje się, że mimo wszystko nie można wyrzec się świata, a ona chyba bardzo na to liczyła.  

Przemiany. Życie i śmierć. Śmierć po przedawkowaniu. Samobójstwo, czy czysty (choć jeśli chodzi o dragi, to może jednak brudny) przypadek? No właśnie, czy życie jest przypadkiem, czy może zaplanowanym schematem, który wyznaczamy sobie sami? Narrator wybiera jedną ścieżkę, Czarny Kot zupełnie odmienną, ale czyż mimo wszystko nie pozostają w tej samej rzeczywistości, jedynie na różnych płaszczyznach? Autor stara się opowiedzieć, jak to właściwie z tym jest, choć wiele więcej zdradziłby ze swojego spojrzenia na świat, gdyby opowiedział ciąg dalszy historii tych dwóch postaci. Po lekturze pozostaje bowiem pewien niedosyt, ale przecież i tak świata nie da się określić nawet w małym stopniu, a to, co stworzył Koisz jest jak wyjrzenie za okno — wszystko widzimy wyraźnie, rozumiemy, co się dzieje, dostrzegamy pewne zawirowania nad pobliskimi budynkami, ale dlaczego one powstają? Można próbować wyjaśnić, wpadając w patetyczny banał, autor pozostawia jednak spore pole do popisu czytelnikowi, przez co ten staje się integralną częścią opowieści. Lektura nie jest jak dostanie łopatą po łbie — czujemy ból, ale to nasze receptory czuciowe muszą ocenić, czym oberwaliśmy.
Kunszt, artyzm, prawdziwa sztuka.

Widziałam pogardę (...). Pogardę i wyższość. Pogarda to najgorsze z uczuć, nienawiść jest czystsza, wiąże się z winą i karą, ma w sobie sprawiedliwość, bo nienawidzimy zawsze za coś, ale pogarda, och, kochaniutki, pogarda to co innego. To jak nacharać komuś w twarz i jeszcze sobie za to pogratulować, najgorszy zestaw, mówię ci.

Cała książka ma charakter nieco surrealistycznej opowieści, przywodzącej na myśl błąkanie się po ciemnym, zamglonym mieście, którego nieprzychylność rozpraszają jedynie bardzo nieliczne latarnie uliczne. Autor bardzo dobrze operuje słowem, jakby miał już za sobą wiele tego typu opowieści, choć #YOLO to jego debiut. Narracja skacze, jest często przerywana, ale zawsze po chwili zaczynana się na nowo — to jak rozmowa po zjaraniu, gdy mówi się o wszystkim i o niczym, ale jednak ma się przeświadczenie, że mówi się o sprawach wielce ważnych.
Wciąganie nosem, picie alkoholu, seks, bójki, życie w mieście z ludźmi, którzy na drugie mają Melanż, na trzecie Dragi, gdzie niektórzy mają natury kotów, które bardzo łatwo rozdrażnić.
Nie brakuje humoru, sarkazmu, ironii, którymi raczy nas Narrator. Prawda, smutek i pogarda — dla świata i samego siebie. Czytając, na myśli przychodziły mi dwa skojarzenia. Jeśli chodzi o styl opowiadania — Czarne Owce (kanał na YT). Polecam obejrzeć, bo oni są nieco jak Koisz — opowiadają w specyficzny sposób, a ich opowieści wciągają. Jeśli chodzi o obraz świata — wielu osobom, nie tylko mi, nasunął się Taco Hemingway i jego teksty. Trójkąt warszawski, Umowa o dzieło, również Wosk. Jeśli znacie, słuchacie, to również wiecie, o co będzie chodziło. Kiedyś wspomniałem o tym na Facebooku, dostałem jednak po łapach, bo przecież sam autor się od tego odcina, czego dał wyraz m.in. w wywiadzie dla Noizz.pl:

Właśnie, o co chodzi z tym Taco, bo kilku znajomych mi wskazało podobieństwo? Może chodzi o to, że mój narrator również szlaja się po mieście, próbując jednocześnie spotkać i nie spotykać swojej dawnej miłości? Może chodzi o ten dystans do otaczającego go świata? Nie wiem**. 

Mamy tu do czynienia z prawdziwym okazem reminiscencji, kto szuka przykładu na jakieś zajęcia, może z teorii literatury,  to już ma co opracować ;) A jeśli mowa o literaturze, to i ona znajduje swoje miejsce w książce. Istnieją tu dwa spojrzenia na kulturę w ogóle — zarówno od wewnątrz, wychodzące od dobrych twórców, jak i od zewnątrz, spojrzenie bohatera, który, jasne, chętnie na coś popatrzy, poczyta, posłucha, ale w sumie alkohol i dragi dają lepszego kopa. Sztuka to dla niego często zwykły bełkot, można pójść na wieczorek poetycki, ale nie może zabraknąć dobrego wina i dziewczyny przy boku, którą później trzeba zaciągnąć do łóżka. Albo lepiej — niech pójdzie z własnej woli.
Arkadia. Jakże prawdziwa. Bo czymże jest sztuka bez dobrego alkoholu?
Ale Arkadia to nie schemat. #YOLO też. Nie ma tu linearnej fabuły. Prawie w ogóle fabuły nie ma. Jest opowieść przeplatana scenami, dialogami. Lecz to by mogło oznaczać, że bohaterowie są jedynie zwykłym budulcem, a ich perypetie nie mają większego znaczenia w obliczu ogółu, ale jednak człowiek się do nich przyzwyczaja. Są zbyt realni, żeby czytać o ich losach bez chociażby jednego westchnięcia. Aczkolwiek zarazem mamy tutaj pewnego rodzaju bohatera zbiorowego, który może dzielić się na jednostki i może istnieć wspólnie, którego oglądamy z różnych stron jak rzeźbę, prezentującej od frontu ładną postać, z tyłu jednak skrywającą rzeczy znacznie ciekawsze niż zwykłe piękno.

Lajki, esemesy, komentarze, imprezy i ruchanie… Wszystko to oznaki, że coś się, do cholery, dzieje, że serca wciąż biją i ktoś jest po drugiej stronie. Ludzie patrzą na malutkie telefoniki, ryzykują wypadkiem, śmiercią własną lub czyjąś po to, aby choć przez chwilę nie czuć się samotnym.

Świecące prostokąty / Kiedyś tańczyliśmy / (...) Mogę sprawdzić wszystko w każdej chwili, mogę sprawdzić wszystko w każdej chwili / Wszędzie świecące prostokąty / Nie mów do mnie wyczerpałeś limit, w tym miesiącu wyczerpałeś limit***.

Książka niestety nie jest wolna od błędów, choć raczej od strony technicznej. Literówki, czasem kuleje interpunkcja, zauważyłem raz zły zapis dialogu, brak jakiegoś słowa, powtórzenie tego samego. Ale na szczęście bardzo się to w oczy nie rzuca. Tekst jest ładnie ułożony, mamy sporo światła na stronach, ładną, niestandardową paginację. No i oczywiście bardzo dobrą okładkę (Miedzioryt Kot) autorstwa Marcina Makarewicza, za którą bardzo duży plus (ale mały minus za przecinającą ją czerwoną wstążkę z napisem „NOWA PROZA”. Można to było jakoś lepiej załatwić). Ogólnie całość wygląda dobrze, a treść jest znakomita. Obraz, jaki kreuje Jakub Koisz trzeba poznać, bo pokazuje on to, co często jest niewidoczne dla przeciętnego człowieka, żyjącego przecież w tym samym świecie, co bohaterowie #YOLO.

Daję 9/10 i serdecznie polecam.







Na koniec, nieco odbiegając od tematu, chciałbym zaapelować do wykładowców z literatury najnowszej. Sam, uczestnicząc w wykładach i ćwiczeniach z tego przedmiotu na UŁ, byłem nieco… zaskoczony, co jest tam omawiane, czytaliśmy bowiem Gretkowską, Stasiuka, Tulli, Bieńczyka i tego typu autorów. Co prawda była też Masłowska, Witkowski, ale to za mało. Zamiast poznawać takich autorów jak Koisz, Wojtaszczyk, Kain, Jabłoński czy wielu innych, czytaliśmy o podwójnych łechtaczkach, Flupach z pizdy i orgazmach stereo. A przydałoby się poznawać naprawdę dobrą i naprawdę najnowszą literaturę polską. Dlatego apeluję — #YOLO czeka na studentów, a studenci z pewnością czekają na #YOLO, o czym jednak, być może, sami jeszcze nie wiedzą. Nie ulega wątpliwości, że jest to jedna z ważniejszych książek XXI wieku traktujących o współczesnym społeczeństwie. Koisz jest Prawdziwym Artystą, tak jak jego książka jest prawdziwą sztuką. Gdyby tylko powieść ta została odpowiednio wypromowana… Znów mogę odnieść się do Wojtaszczyka, który zrobił naprawdę wiele szumu, pisząc o młodym pokoleniu — chciałbym, aby Koisz zrobił podobną furorę i żeby na jego książki czekało się z niecierpliwością. A ja mam nadzieję, że już niedługo wyjdzie coś nowego spod jego pióra (choć w wywiadzie, który przeprowadził z nim Karol Paciorek, powiedział, że w podobne rejony już zapuszczać się nie będzie, a szkoda****).  






Autor: Jakub Koisz
Tytuł: #YOLO
Wydawnictwo: OVO
Miejsce i rok wydania: Trzebnica 2016
Ilość stron: 269
Okładka: Marcin Makarewicz
Cena: 34,90 zł


Za książkę dziękuję wydawnictwu.








Cytaty pochodzą z recenzowanej książki: Jakub Koisz, #Yolo, Trzebnica 2016, Wydawnictwo OVO.
** Noizz.pl
*** Taco Hemingway, Świecące prostokąty [w:] Marmur, Warszawa 2016, Asfalt Records.
**** Karol Paciorek, Jakub Koisz | KWTW wywiady odc. 4.

1 komentarz: